Brian Aldiss        Non Stop

    . 15 .    

W ciągu jednej jawy do każdego mężczyzny, kobiety i dziecka na Dziobie dotarły najróżniejsze wersje wielkiej nowiny. Wszyscy o tym rozmawiali, z wyjątkiem mistrza Scoyta. Dla niego całe to wydarzenie nie miało większego znaczenia, było nawet po trosze przeszkodą w realizacji głównego celu, jakim jego zdaniem było wykrycie i zniszczenie Gigantów i ich sprzymierzeńców, Obcych. Nie znalazł na razie żadnych Gigantów i obecnie wystąpił z nowym planem, który po krótkiej drzemce i skromnym posiłku zamierzał wprowadzić w życie.

   Plan był prosty, a to, że pociągał za sobą znaczne zniszczenie statku, nie przeszkadzało Scoytowi absolutnie. Miał zamiar całkowicie rozebrać Pokład 25.

   Pokład 25 był pierwszym pokładem Bezdroży tuż za Dziobem. Po jego usunięciu uzyskiwało się idealnie bezludny teren, przez który nikt nie mógł przejść nie zauważony. Skoro tylko ten gigantyczny „rów" zostałby zrobiony i obstawiony strażą, można by spokojnie rozpocząć łowy w kanałach inspekcyjnych, gdyż Giganci nie mieliby gdzie uciekać. Pracę rozpoczęto od razu. Do pomocy zaczęli się zgłaszać gotowi na wszystko ochotnicy. Całe łańcuchy ludzi pracowały gorączkowo, podając sobie z rąk do rąk wszystkie ruchome przedmioty pochodzące ze skazanego na zagładę pokładu. Na tyłach inni niszczyli je, a jeżeli to się nie udawało, wrzucali do pustych pokojów. Przed łańcuchem spoceni wojownicy, w tym ludzie Gregga mający w tych czynnościach duże doświadczenie, atakowali glony ścinając je lub wyrywając z korzeniami. Tuż za nimi szły grupy oczyszczające, łupiąc, gołocąc i wyjaławiając cały teren.

   Gdy tylko jakiś pokój został oczyszczony, zjawiał się sam mistrz Scoyt z bronią cieplną, grzejąc z niej po ścianach tak długo, dopóki nie runęły. Po ostygnięciu usuwano je na bok. Broń cieplna nie topiła metalu, który oddzielał pokłady; był to prawdopodobnie ten sam metal, z którego wykonano drzwi do komory powietrznej, wybitnie odporny na żar, wszystko inne bowiem ustępowało przed płomieniem miotacza.

   Wkrótce po rozpoczęciu pracy wykryto legowisko szczurów w wielkim pomieszczeniu oznaczonym napisem ,;Pralnia". Rozcinając kocioł, dwóch ludzi Gregga odsłoniło mały obłędny labirynt szczurzych domków - osiedle gryzoni. Wewnątrz kotła skonstruowały one różne zdumiewająco zawiłe poziomy i piętra, jako budulca używając kości, gruzu, puszek i różnych śmieci. Znajdowały się tam małe klatki, a w nich uwięzione głodujące stworzenia: myszy, chomiki, króliki, a nawet ptak. Żyły tam także mole, które jak chmura uniosły się w powietrzu, i wreszcie szczury, w wylęgarniach, zbrojowniach i rzeźniach. Gdy Scoyt włączył broń cieplną i miniaturowe miasto stanęło w płomieniach, gryzonie z dziką zawziętością runęły do ataku. Scoyt wycofał się pod osłoną miotacza ognia, ale zanim zjawiła się pomoc z paralizatorami i pokonała małe furie, dwóch ludzi Gregga padło z przegryzionymi gardłami. Łańcuchem ludzkim odesłano zwłoki na tyły i prowadzono dalej dzieło zniszczenia.

   Wszystkie włazy, Pokładów 24 do 13 na wszystkich trzech poziomach były już całkowicie pozbawione klap. Przy każdym otworze stał wartownik.

   - Statek staje się bardzo szybko zupełnie niezdatny do mieszkania - protestował radca Tregonnin. - To jest niszczenie dla niszczenia!

   Przewodniczył właśnie zebraniu, na które poproszono wszystkie znaczniejsze osobistości. Obecni byli radcowie Billyoe, Dupont i Ruskim Pagwam i inni członkowie Zespołu Przetrwania oraz Gregg i Hawl. W naradzie brali oczywiście udział także Complain i Vyann, wkręcił się nawet Marapper. Brakowało tylko Scoyta i Zaca Deighta.

   Przez posłańców, którzy przynieśli mu wezwanie na naradę, Scoyt odpowiedział, że jest „zbyt zajęty". Marapper, który na żądanie Tregonnina udał się po Zaca Deighta, stwierdził po prostu, że radcy nie ma w pokoju. Na tę wiadomość Complain i Vyann, która już wiedziała o ponurej roli, jaką w ostatnich wydarzeniach odegrał Deight, wymienili w milczeniu spojrzenia. Odczuliby z pewnością ulgę, gdyby mogli w tej chwili zdemaskować Deighta jako zdrajcę, obawiali się jednak, że w tym pokoju może być więcej zdrajców, których byłoby lepiej nie ostrzegać.

   - Statek należy zniszczyć doszczętnie, zanim Giganci zrobią z nami to samo! - krzyczał Hawl. - To chyba dostatecznie jasne, po co tę sprawę jeszcze wałkować!

   - Nic nie rozumiesz! Jeżeli statek zostanie rozebrany, zginiemy wszyscy! - protestował radca Dupont.

   - Ale przy okazji pozbędziemy się szczurów - zarechotał Hawl.

   Od samego początku on i Gregg byli w opozycji w stosunku do członków Rady. Zebranie było mało skuteczne także z innej przyczyny: nikt nie mógł zdecydować, czy mają dyskutować kroki, jakie podejmował Scoyt, czy też odkrycie dziwnej planety.

   W końcu Tregonnin dokonał próby połączenia obu problemów w jeden.

   - Nasze stanowisko powinno być następujące - rzekł. - Akcję Scoyta można zaaprobować, i o ile będzie uwieńczona sukcesem. Sukcesem zaś będzie nie tylko schwytanie Gigantów, ale przede wszystkim zmuszenie ich do ujawnienia, w jaki sposób można sprowadzić statek na powierzchnię planety.

   Stanowisko to wywołało szmer uznania.

   - Niewątpliwie Giganci muszą znać sposób - powiedział Billyoe - w końcu to oni zbudowali ten statek.

   - A więc skończmy z gadaniem i chodźmy pomóc Scoytowi - rzekł Gregg wstając z miejsca.

   - Jest jeszcze coś, co chciałbym powiedzieć, zanim wyjdziecie - rzekł Tregonnin. - Otóż nasza dyskusja dotyczyła wyłącznie spraw materialnych. Sądzę jednak, że mamy także moralne uzasadnienie naszej akcji. Statek stanowi dla nas obiekt święty i możemy go zniszczyć tylko pod jednym warunkiem: że nasza długa podróż zostanie zakończona. Ten warunek będzie szczęśliwie spełniony. Nie ulega wątpliwości, że planeta, którą część z nas widziała, to Ziemia.

   Nabożny ton jego wypowiedzi spotkał się z drwinami ze strony Gregga i kilku przedstawicieli Zespołu Przetrwania. U innych wywołała ona podniecenie i oklaski, a Marapper zawołał, że Tregonnin powinien zostać kapłanem.

   - Ta planeta to nie jest Ziemia! - głos Complaina przebił się przez ogólny gwar. - Przykro mi was rozczarować, ale mam pewne informacje, których wy nie macie. Jesteśmy bardzo daleko od Ziemi; na statku wymarły dwadzieścia trzy pokolenia, a Ziemię powinno się osiągnąć w ciągu siedmiu!

   Zakrzyczały go głosy gniewne, rozżalone, napastliwe.

   Complain doszedł do wniosku, że każdy powinien znać dokładnie sytuację, bo tylko wtedy będzie mógł się z nią pogodzić. Trzeba im powiedzieć wszystko: o zniszczonych sterach, o dzienniku kapitana Gregory'ego Complaina, o Zacu Deighcie. Muszą wiedzieć o wszystkim, problem rozrósł się za bardzo, aby pojedynczy człowiek mógł sobie dać z nim radę. Ale zanim zdążył powiedzieć. jedno słowo, drzwi do pokoju Rady otworzyły się gwałtownie. Stało w nich dwóch mężczyzn o twarzach wykrzywionych strachem.

   - Giganci atakują!

   

   Na pokładach Dziobu kłębił się śmierdzący, oślepiający dym. Podpalono spiętrzone rupiecie usunięte z Pokładu 25 na Pokłady 24 i 23. Nikt nie zwracał na to uwagi, każdy stał się nagle pirotechnikiem. Automatyczne urządzenia statku stosowały w walce z ogniem bardzo prostą metodę - zamykały mianowicie pokój, w którym wybuchł pożar, i usuwały z niego powietrze. Tym razem, na nieszczęście, ogień pojawił się w pokoju, w którym automatyczne urządzenie nie działało, oraz na otwartych korytarzach.

   Scoyt i towarzysząca mu grupa pomocników pracowała nieprzerwanie nie zwracając uwagi na dym. Obiektywny obserwator przyglądający im się z boku stwierdziłby bez trudu, że opanowała ich jakaś wewnętrzna pasja. Hodowana przez całe życie nienawiść do statku, który ich więził, znalazła wreszcie ujście i wybuchła z ogromną siłą.

   Giganci uderzyli bardzo mądrze.

   Scoyt wypalił właśnie ścianę w małej umywalni i odpoczywał, podczas gdy jego trzej ludzie zajmowali się jej usuwaniem. Przy okazji zasłonili mistrza na chwilę. W tym momencie kratka nad jego głową została usunięta i Gigant strzelił do niego pociskiem gazowym. Pocisk trafił mistrza w twarz i Scoyt nie wydając dźwięku osunął się na podłogę. Z kratki spłynęła w dół drabinka sznurowa. Jeden z Gigantów zbiegł po niej i wyrwał broń cieplną z bezwładnej ręki mistrza. W tym momencie wycięta ściana zwaliła się na niego i zamroczyła go. Był to czysty przypadek. Trzej mężczyźni stali patrząc na Giganta w osłupieniu. Tymczasem z drabinki zeskoczyli następni Giganci unieruchamiając całą trójkę strzałami„ po czym schwycili swego towarzysza oraz broń cieplną i usiłowali schronić się w bezpieczne miejsce.

   Pomimo dymu cały ten incydent nie uszedł uwagi innych. Jeden z najsprawniejszych zabijaków Gregga, człowiek o nazwisku Black, skoczył gwałtownie naprzód. Ostatni Gigant, który osiągał już kratkę, zwalił się z nożem w plecach, broń cieplna wypadła mu z ręki. Black odzyskał swój nóż i wołając o wsparcie zaczął wdrapywać się po drabince. Ale i on spadł otrzymawszy porcję gazu prosto w twarz. Jego towarzysze byli jednak tuż za nim i przeskakując go rzucili się do góry.

   W ciasnej przestrzeni kanałów inspekcyjnych rozgorzała zaciekła walka. Giganci dostali się tu przewodem wentylacyjnym, teraz jednak odwrót hamowała im obecność rannego towarzysza. Zjawiły się posiłki, które przybyły jednym z niskich pojazdów inspekcyjnych, jakim w swoim czasie wieziono kiedyś Complaina. Tymczasem wśród rur i dźwigarów kanału Dziobowcy atakowali ze wzrastającą siłą.

   Było to dziwne miejsce do prowadzenia walki. Kanały inspekcyjne biegły wokół wszystkich poziomów i między wszystkimi pokładami. Były zupełnie nie oświetlone, a latarki, których nerwowe światło rozjaśniało je w tej chwili, ożywiały między dźwigarami upiorne cienie. Dla pojedynczego strzelca warunki były idealne, dla całej gromady potworne; nie można było odróżnić przyjaciela od wroga.

   Taki stan rzeczy zastał Gregg, gdy przybył z pokoju Rady, aby objąć dowództwo. Szybko uporządkował swoje szeregi. Teraz gdy Scoyt był unieruchomiony, słuchali go nawet Dziobowcy.

   - Niech mi ktoś przyniesie tę broń cieplną! - krzyknął. - Wszyscy za mną na Pokład 20! Jeżeli zejdziemy tam w dół przez włazy inspekcyjne, możemy zajść Gigantów od tyłu!

   Był to świetny pomysł. Jedyną trudność, która jednocześnie wyjaśniała, dlaczego Giganci nadal mimo usunięcia klap wszystkich włazów przenosili się niewidoczni z pokładu na pokład, stanowił fakt, że tunele inspekcyjne biegły wokół całego obwodu statku, wewnątrz kadłuba. Otaczały one w ten sposób każdy pokój na górnych poziomach. Zanim sobie to uświadomiono, nie można było zablokować Gigantom możliwości swobodnego ruchu. Statek miał jednak bardziej skomplikowaną budowę, niż to zakładał Gregg. Jego ludzie rzucając się dziko w dół włazami nie byli w stanie odnaleźć śladów wroga.

   Gregg postępował zgodnie ze swoją dziką naturą. Włączył broń cieplną na pełną siłę i topił wszystko, co mu stanęło na drodze.

   Nigdy przedtem kanały inspekcyjne nie stały otworem dla mieszkańców statku, nigdy przedtem szaleniec ze spawarką w rękach nie buszował wśród jego delikatnych naczyń włoskowatych.

   W trzy minuty po włączeniu broni Gregg przedziurawił śluzę kanalizacyjną i uszkodził wodociąg. Strumień wody trysnął pod ciśnieniem, przewracając jednego z mężczyzn, zalewając go i wreszcie topiąc. Następnie strumień ten runął wzdłuż kanału zalewając wszystko po drodze i wijąc się między metalowymi warstwami pokładów.

   - Wyłącz to, durniu jeden! - krzyknął na Gregga jakiś Dziobowiec widząc grożące niebezpieczeństwo.

   W odpowiedzi Gregg skierował na niego lufę miotacza.

   Zaraz potem poszedł kabel elektryczny. Skwiercząc i wijąc się jak żywa kobra uszkodzony kabel dotknął torów, po których poruszały się pojazdy inspekcyjne. Dwóch ludzi zginęło nie zdążywszy wydać głosu.

   Siła ciążenia przestała działać. Na całym pokładzie zapanował stan nieważkości, a nic nie wywołuje tak szybko paniki jak uczucie spadania. Popłoch, jaki powstał na ograniczonej z konieczności przestrzeni, pogorszył tylko sytuację. Sam Gregg, mimo że miał już wcześniej do czynienia ze stanem nieważkości, stracił głowę i rzucił broń. Odbiła się łagodnie i powróciła do niego. Czując, że płonie mu broda, wrzasnął i odepchnął pięścią ziejącą ogniem lufę.

   W czasie całego tego piekła Complain i Vyann stali przy mistrzu Scoycie, którego właśnie przyniesiono na noszach do jego pokoju. Pamiętając jeszcze zapach gazu Complain współczuł nieprzytomnemu mistrzowi. Czuł ten zapach we włosach Scoyta, czuł jednak także smród spalenizny. Spojrzał w górę i zobaczył cienką strużkę dymu wpływającą przez kratkę do wnętrza pokoju.

   - To ten ogień, który ci durnie wzniecili dwa pokłady stąd! Przewody wentylacyjne rozprowadzą dym po całym statku! - zawołał do Vyann.

   - Gdybyśmy tylko mogli zamknąć drzwi międzypokładowe... - powiedziała. - Czy nie powinniśmy stąd wynieść Rogera?

   Gdy to mówiła, Scoyt poruszył się i jęknął. Zbyt byli zajęci spryskiwaniem mu wodą twarzy i masowaniem rąk, aby usłyszeć w ogólnej wrzawie krzyki dochodzące z korytarza. Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i wszedł radca Tregonnin.

   - Bunt! - zawołał. - Bunt! Obawiałem się tego. Na Boga, co się z nami stanie? Mówiłem od początku, że nie należy tutaj wpuszczać tej bandy z Bezdroży. Czy nie możecie obudzić Scoyta? On będzie wiedział, co robić! Ja nie jestem powołany do działania.

   Complain popatrzył na niego pogardliwie. Mały bibliotekarz prawie tańczył na palcach, a na jego twarzy malowało się głupkowate podniecenie.

   - Ale o co właściwie chodzi? - zapytał.

   Pod wpływem lekceważącego spojrzenia Complaina Tregonnin opanował się z widocznym wysiłkiem.

   - Statek jest systematycznie niszczony rzekł spokojniej. - Ten wariat Hawl, ten człowiek o małej głowie, dorwał się do broni cieplnej. Twój brat jest ranny. Obecnie większość jego bandy, a także wielu naszych ludzi, rozwala wszystko, co się da. Kazałem im przerwać i oddać broń, ale mnie wyśmiali.

   - Oni posłuchają Scoyta - rzekł ponuro Complain. Zaczął potrząsać mistrzem gwałtownie.

   - Boję się, Roy. Nie mogę pozbyć się uczucia, że stanie się coś strasznego - powiedziała Vyann.

   Jeden rzut oka na jej twarz powiedział Complainowi, jak bardzo jest zaniepokojona. Stanął obok niej gładząc ją po ramieniu.

   - Niech pan zajmie się mistrzem Scoytem, radco - rzekł do Tregonnina. - Niedługo będzie już dostatecznie przytomny, aby rozwiązać za pana wszystkie problemy. My zaraz wrócimy.

   Wyciągnął zaskoczoną Vyann na korytarz. Cienki strumyk wody pełzał wzdłuż pokładu kapiąc do włazów.

   - Co teraz? - zapytała.

   - Byłem głupcem, że nie pomyślałem o tym wcześniej,- rzekł. - Musimy zaryzykować rozwalenie wszystkiego, aby dostać się do Gigantów, o ile nie ma innego sposobu. Ale inny sposób jest! Zac Deight ma w swoim pokoju przyrząd, przez który rozmawiał z przywódcą Gigantów, Curtisem.

   - Nie pamiętasz już, Roy, jak Marapper mówił, że Zac Deight zniknął?

   - Może znajdziemy sposób, aby uruchomić ten przyrząd bez niego - odpowiedział. - A może znajdziemy coś innego, co nam się przyda. Tutaj na pewno nie robimy nic pożytecznego.

   Kiedy to mówił, nie bez ironii, przebiegło koło niego co sił w nogach sześciu Dziobowców. Wszyscy wokół poruszali się teraz biegiem, rozchlapując wodę w korytarzach, ponaglani niewątpliwie ostrym zapachem spalenizny. Complain ujął miękką dłoń Vyann i poprowadził ją szybko na Pokład 17, a stamtąd w dół na dolny poziom. Klapy włazów leżały wkoło jak porzucone płyty nagrobkowe, a wartownicy, którzy mieli ich pilnować, zdezerterowali, aby szukać gdzie indziej mocniejszych wrażeń.

   Zatrzymując się przed pokojem, w którym pozostawił porażonego radcę, Complain pochylił latarkę i otworzył drzwi.

   Pośrodku na metalowym stołku siedział Zac Deight. Obok na krześle Complain dostrzegł zwalistą postać Marappera z paralizatorem w ręku.

   - Przestrzeni dla waszego ja, dzieci - rzekł kapłan - wejdź Roy, wejdź. Pani także, inspektor Vyann.

następny